Nocna Masakra 2016
Ostatnia impreza w roku zaliczana do Pucharu. Założenia są proste, najdłuższa noc, najbardziej ekstremalne warunki pogodowe i ekstremalny dystans. Czy można opuścić taką imprezę, gdy w kalendarzu rowerowym co raz mniej długich dystansów? Odpowiedź jest jedna, 17 grudnia trzeba zameldować się na starcie w Sławoborzu. Nie śledziłem dokładnie doniesień z przygotowań (szczerze to nawet nie wiem czy były jakieś publikowane), ale znając założenia i budowniczego wiedziałem, że będzie ciężko.
Przed wyjazdem sprawdzam pogodę, a zapowiedzi są - będzie lekki mróz w nocy, ale bez opadów. Tu popełniam pierwszy błąd - rezygnuję z opon z kolcami.
Do bazy przyjeżdżam około 15 w sobotę, około 30 km przed metą pogoda jest fatalna. Mży i temperatura oscyluje około 0, będzie ślisko (jeszcze nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo).
Baza usytuowana na uboczu miejscowości, składająca się z kompleksu kilku budynków. W głównym znajduje się biuro zawodów oraz pomieszczenia dla zawodników. W pokoju wraz ze mną melduje się jeszcze 4 zawodników (można powiedzieć, że warunki mamy luksusowe). Jednym z zawodników jest Piotr z TR200, mamy trochę czasu na wymianę doświadczeń.
Tradycyjnie startują piechurzy, a po nich rowerzyści. Szybka odprawa, rozdanie map, wybór wariantu i w drogę. A 2 ważne informacje - teren rzeźnia i Lasy Państwowe pozdrawiają uczestników i informują, że zabawa w terenie tej nocy może skończyć się śmiercią.
Moja koncepcja pokonania trasy przeciwnie do ruchu wskazówek zegara przypada mi do gustu. Większość zawodników chce zacząć w przeciwnym kierunku co mi odpowiada. Będę mógł sobie jechać bez stresu. Rezygnuję też z elektronicznego potwierdzania punktów, aplikacja nie działa na moim telefonie, a nie chce mi się po nocach pukać w ekranik i wysyłać esemesków. Zostaję przy tradycyjnej karcie i dziurkaczach.
Zaczynam od PK3 na południe od Sławoborza, początek główną drogą wojewódzką, mży, ale da się jechać. Po paru kilometrach km skręcam w lokalną drogę i tu się przekonuję, że jednak jest ślizgawka. Dojeżdżam do miejscowości Jastrzębniki, wpadam na bruk i o mały włos nie zaliczam gleby. Jest prawdziwe lodowisko. W oddali widzę jakieś światła, czyli ktoś już wraca z punktu (okazuje się, że wraca para rowerzystów zniechęcona brakiem drogi ). Szybkie pomiary i ruszam. W pewnym momencie urywa się droga, zamiast drogi stoi jakieś auto, obok posesja, a gdzie droga? Jest za autem, raczej słabo uczęszczana, ale da się jechać, po chwili z miejscu ścieżki jest pole. Tam gdzie powinna być droga stoją drzewa (wszak aktualność mapy lata 80-te). Jechać da się po polu i tak powoli dojeżdżam do kluczowego skrzyżowania, za mną 2 rowerzystów zachęcona moim optymizmem. Tam pomiary i po 10 minutach stajemy na skarpie i nie mam ochoty schodzić, jest stromo i mało rowerowo. OK czas zacząć walkę, po zejściu ze skarpy wygląda na to, że do PK brakuje jakieś 150m. No to z buta, pierwsza próba nieudana, druga również. Zataczam jeszcze większe koło, przy okazji spotykając piechurów. Wspólnie zdobywamy punkt. Mapa piechurów bez porównania bardziej szczegółowa.
Czas na przelot do PK1 na północny-zachód. Okazuje się, że w międzyczasie leśne szlaki pokryły się wartą lodu. Na dojeździe do Powalic wpadam w poślizg i zaliczam pełen obrót 360 stopni bez upadku, świetne doświadczenie ;).
Dojazd do PK1 wydaję się prościutki, może i byłby, ale w miejscu gdzie powinna być przecinka prowadząca na punkt jest ogrodzenie. Próbuję obejść ogrodzenie od południa, ale wycofuję się po chwili. Nie da się iść a co dopiero jechać. Próbuję od północy i tu jest inna rozmowa. Dobra droga i po chwili kasuję kartę. Na dojeździe spotykam Radka, ledwo go poznaję, a on tylko rzuca "do końca".
PK6 wydaję również łatwy, bo chyba nie uda się przeoczyć mostku. Tak też było, najłatwiejszy PK jak dotąd. Natomiast PK11 nie pozostawia złudzeń, tu łatwo nie będzie. Pierwsza próba od północy, po około kilometrowym przedzieraniu się fatalną ścieżką, w miejscu w którym spodziewałem się drogi na południe płynie strumyk. Próbuję nawet jechać tym strumykiem, ale zmieniam zdanie i wracam do asfaltu. (warunki jak w grze Spintires, jak ktoś lubi błotne kąpiele to polecam). No to próba od południa. Z mapy ciężko się zorientować, to co wygląda na prosty szlak w rzeczywistości jest krętą drogą. Udaje mi się po ciężkiej walce w polu dojechać do leśnego asfaltu. Próbuję jakoś zlokalizować to na mapie. Wygląda, że jeżeli nie potknę się o punkt to chyba się nie uda. Sprawdzam wszystkie możliwe skrzyżowania dróg, ale jakoś nieudolnie. Punktu nie znajduje. Wycofuję się i mknę na kolejny PK14. Z mapy wynika, że punkt znajduje się pod linia elektryczną. W rzeczywistości punkt znajduje się na drugim brzegu rzeczki z 50 m od linii. Punkt szybko odnaleziony, raczej przypadkowo. Poszedłem sprawdzić co tam tak z oddali błyska, a to pusta butelka po jakimś trunku. Nad butelką natomiast znajduję punkt.
Powrót do Rusionowa nie jest łatwy, jumby oblodzone, żwir pomiędzy również, mocno uważam by nie zaliczyć gleby. Udaje się bez upadku. Kolejny punkt raczej z tych przy którym liczę raczej na szczęście bo z mapy nie jestem wstanie nic wyczytać. Dojeżdżam do drogi która wydaje mi się właściwa, ale czy jest? Odnoszę wrażenie, że ktoś już tędy jechał. Ok spróbuję i ja. Nie ma nic charakterystycznego od czego można namierzyć. Licznik wskazuje, że odległość zamierzona od asfaltu została przekroczona o jakieś 200 metrów. Rozglądam się i nić mi tu nie pasuje, wracam te 200 metrów. Zostawiam rower i sprawdzam gdzie tu może być stawek. Jak już zszedłem z roweru to przerwa bufetowa. Jaka jest ma radość gdy kontem oka dostrzegam sznurek i perforator. Zaliczony. Powrót do asfaltu, a tam widzę kilka światełek, tak jak ja przed momentem próbujące oszacować którędy. Na asfalcie spotykam Roberta i nierozpoznanych 2 innych rowerzystów. Zamieniamy słowo, ja próbuje im jakoś pomóc i chyba jedynym dobrym rozwiązanie będzie jazda po moim śladzie. Oni donoszą o koszmarnym wypadku Jarka. W tym momencie doszło do mnie, jadę sam w razie poważnego wypadku raczej na szybką pomoc nie mam co liczyć.
W Świdwinie po kalkulacji ruszam na PK18, ale po chwili zmieniam koncepcję i ruszam na północ. Planuję zaliczyć PK8, 2, 5, 4 i 10. Niestety przy PK8 tracę dużo czasu, PK wydaje się być banalny, a ja popełniam błąd, kręcę się za blisko (to wiem po nałożeniu śladu na mapę). W trakcie rajdu wydawało mi się, że jestem na odpowiedniej skarpie, a w rzeczywistości byłem z 50 metrów od punktu. Rezygnuję i śmigam na PK2. Na dojeździe do Kłodzina, zaczyna intensywnie padać. Próbuję podjechać do PK2 i idzie bardzo źle, cały czas spadam z roweru w tej ślizgawicy. Przez myśl przechodzi mi by zostawić rower i z buta zaliczyć punkt. Rezygnuję z tego rozwiązania i z PK2. Wracam do Kłodzina i atakuję PK5, ale na bruku wpadam ponownie w poślizg o mały włos nie spadając z roweru. To koniec, podejmuję decyzję o powrocie. Na 7km odcinku do Sławoborza zaliczam 3 upadki, część drogi prowadzę bo padający deszcze powoduje gołoledź totalną. Pokonanie tego odcinka zajmuje mi prawię godzinę. Do bazy dobijam około 6:30. Nie odczuwałem szczególnego zmęczenia, bolały tylko zbite podczas upadków kolana. Licznik pokazuje 114km ze średnią prędkością 14km do tego muszę dodać prawie 6km zrobione z buta podczas poszukiwań. Średnia prędkość brutto wyniosła 9km/h. Tyle to wymiatacze piesi na Harpaganie robią setkę :). Wypiłem pół litra pepsi i zjadłem 2 babny oraz 2 żele. Zaliczone 5 PK z 21. Słabo, ale tak to na Masakrze bywa. Najgorszy dorobek punktowy z 4 startów, ale na to duży wpływ miała pogoda i mało czytelna mapa, a raczej mała szczegółowość.
Co do mapy to chętnie widziałbym rozświetlenia punktów na osobnym arkuszu. Obecnie przy mapie 1:100k duży wpływ na ostateczny wynik ma szczęście. Czy będę za rok? Zobaczymy na liście startowej ;).